- P-puść mnie, proszę, nie mogę tu być. - mówię w końcu niepewnie. W odpowiedzi jego źrenice nagle robią się węższe, drżąc, jakby był bliski płaczu. Najwidoczniej zdziwiony unosi podbródek, by spojrzeć mi prosto w oczy, co niezbyt przypada mi do gustu. Wyraz jego twarzy jest tak odurzająco niewinny, że czuje się, jakby spoglądał na mnie nie dorosły mężczyzna, a zbity szczeniaczek, pragnący opieki. Moje serce mimowolnie zwiększa swe obroty do dozwolonego maksimum, przez co już nie tylko uszy, ale i również policzka zachodzą mi się szkarłatną piwonią zażenowania. Sfrustrowana marszczę zgodnie obie brwi, po czym ciężko dysząc, wykonuje malutki krok w tył. Dźwięk uderzającego o płytkę obcasa roznosi się z echem po pokoju, w którym się znajdujemy. - Puść mnie, rozkazuje ci. - dukam bardziej stanowczym tonem. - Twoje słowa nie posiadają logicznego sensu. - stwierdzam po sekundzie rozumowania. - Coś ty znowu w siebie wlał, gdy konwersowałeś z waszą wysokością? - pytam surowo. Zganiony sługa wraz z moimi kolejnymi słowami coraz bardziej przymyka opatulone wachlarzem gęstych rzęs powieki. Najprawdopodobniej rzeczywiście jest pijany, bo kiedy kładę sobie zamknięte pięści na obu biodrach, wydaje z siebie dziecinny jęk protestu i chowa twarz w mojej szerokiej sukience.
Jak to możliwe, że niespodziewana śmierć sprowadziła moje istnienie na tak mroczne i pokręcone ścieżki? Przecież, jeszcze zaledwie kilkadziesiąt księżyców temu, byłam zwykłą, zapracowaną dziewczyną studiującą medycynę w E.T Crimson College, a teraz co? Stoję roztrzęsiona w dwuznacznej pozycji w zamku mojego przyszłego męża, razem z jego prawą ręką, która mamrocze mi wprost do ucha wyrazy splecione ze sobą jedynie pojedynczym sznurem bezsensu z erotyzmem. Gdybym tylko mogła cofnąć czas i tamtego pamiętnego dnia trzymać się z dala od zatłoczonych ulic...
- Ale nuda... - mruczę do siebie, lecz posłusznie nie zaprzestaje czytania. Kawiarenka, w której aktualnie przesiaduje z godziny na godzinę coraz bardziej, zapełnia się gaworzącymi entuzjastycznie klientami. Ich rozmowy, zapach napojów oraz dań, ciche dźwięki muzyki country puszczane w radiu, dzieci grające na kafejkowym komputerze... wszystkie te elementy, choć małe i niezbyt ważne, kompletnie nie dają mi się skupić. Moje myśli co chwile przykuwa jakaś kompletnie nieinteresująca perypetia z życia nieznajomych, przez co nie mija nawet minuta, a ja ponownie unoszę wzrok znad książki, by zerknąć na kłócącą się ze swoim ukochanym, brązowowłosą dziewczynę około mojego wieku.
- ... Wy faceci jesteście wszyscy tacy sami. Świnia! Nienawidzę cię! - wrzeszczy z krokodylimi łzami w dziecięcych oczach, po czym wysoka, barowa szklanka zapełniona świeżym sokiem z dojrzałych pomarańczy ląduje centymetr przed garbatym nosem mężczyzny, mocząc mu bez ostrzeżenia całą opaloną twarz wraz z kręconymi włosami lepkim płynem. Przejęta tą dramatyczną sceną mrużę oczy i wydaje z siebie cichy syk współczucia, gdy szatynka wybiega z ubogiego lokalu, zostawiając za sobą zbyt zdumionego, by się ruszyć starszego chłopaka. Biedna dziewczyna, myślę, odkładając książkę na bok. Na pewno musi być okropnie zraniona, szepcze głosik w mojej głowie. Dotknięta tym gestem mimowolnie sięgam do tylnej kieszeni moich czarnych jeansów, wbrew irytującej ignorancji szepczących pomiędzy sobą klientów, powoli podnoszę się z mahoniowego krzesła i podchodzę do stolika winnego.
- Wszystko w porządku? - pytam niepewnie, zaraz po tym, jak jego zaszklone tęczówki w kolorze brązu napotykają moje. Zdziwiony spogląda na mnie z niedowierzaniem, po czym wzdycha widocznie załamany i nie zważając na mokrą koszule, siada na swoim miejscu. Pociągnięta współczuciem siadam obok niego i ciepło uśmiechnięta kładę mu rękę na ramieniu.
- ... Wszystko spieprzyłem. - stwierdza cicho. Bliski łez opiera o zalany stolik łokcie i chowa twarz w szerokich dłoniach. - Jestem kompletnym debilem. - dodaje histerycznym szeptem, jakby rozmawianie z zupełnie nieznajomą osobom ani trochę nie gryzło jego rozsądku. Prawdopodobnie jest po prostu zbyt załamany, by o tym myśleć. Z coraz większym kamieniem na sercu wprawiam w ruch moje kościste palce, zaczynając pocieszająco głaskać zasłoniętą szorstką koszulą skórę blondyna. Pod wpływem mojego dotyku czuje, jak zaczyna drżeć. - Ma racje. Jestem świnią. - wręcz warczy w moją stronę. Po chwili dwie słone krople uderzają głucho o tackę, na której spoczywa wsiąkający sok croissant z czekoladą i przewrócona filiżanka z espresso.
- Na twoim miejscu bym za nią pobiegła. - proponuje powoli niewzruszona tonem jego niskiego głosu. Efekt nie jest jednak taki jaki się spodziewam, bo zaraz potem brązowooki unosi głowę i zerkając na mnie z wyrzutem opiera się o ścianę, przy której ustawiony jest stolik. Widać, że nawet się nad tym nie zastanawia, wbija we mnie tylko swój intensywny wzrok i uśmiecha się smutno.
- Tak będzie dla niej lepiej. - stwierdza niby to nonszalancko, stawiając zamaszystym ruchem nadgarstka krwisto czerwony krzyżyk na swoim związku z szatynką. Nie wiem, jakie są jego motywy i nogi aż świerzbią mnie, żeby odejść, ale kierowana empatią przytakuje delikatnie i podaje mu wyjętą poprzednio z kieszeni, materiałową chusteczkę w błękitne grochy.
- Trzymaj, przetrzyj sobie twarz, bo wyglądasz tragicznie. - wydaje żartobliwie polecenie, wpychając mu materiał w słabo zaciśniętą pięść. Zdziwiony wybałusza oczy, lecz zaraz potem uśmiecha się blado i posłusznie zaczyna ścierać sobie sok z czoła, policzków oraz garbatego nosa. Po wykonaniu tej czynności dziękuje mi już o wiele spokojniej i bez słowa zaczyna zbierać swoje wilgotne rzeczy z fotela.
- Przepraszam. - burczy niedługo potem, sugerując bezsłownie, abym podniosła się i grzecznie usunęła z jego przejścia. Zdezorientowana błyskawicznie podnoszę się z siedziska, oddalam trochę i wciąż zmartwiona zaczynam śledzić go spojrzeniem, gdy odkłada chustkę, kładzie pieniądze na suchej części stołu i jeszcze raz posyłając mi ciepły uśmiech, wychodzi z kawiarni parę minut po swojej ukochanej. Widok jego miny męczennika dziwnie mnie rani. Smutna odchodzę od miejsca kłótni, dając kelnerce wysprzątać resztki soku z mebli, po czym również bez słowa odbieram swoją książkę i podchodzę do kasy, by zapłacić za fondue z kawą. „Zapraszamy ponownie!" Krzyczy życzliwie starsza kobieta, kiedy naburmuszona wyłaniam się z lokalu i zostawiając w środku swoją chusteczkę, kieruje się prosto na uczelnie.
Droga na uniwersytet dłuży mi się niemiłosiernie, gdyż chodnik po którym chodzę zapełniony jest do cna śpieszącymi się gdzieś ludźmi. Wkurzona coraz bardziej marszczę brwi i zaczynam mamrotać brzydkie słowa pod zadartym nosem, gdy kolejny biznesmen na telefonie uderza mnie z łokcia i bez przeprosin przepycha się dalej pomiędzy przechodniami. Nie do wiary. Godzina dwunasta to zdecydowanie nie odpowiednia pora na chodzenie po Nowym Yorku, szczególnie kiedy musisz korzystać z głównych ulic. Nogi plątają ci się z każdym kolejnym krokiem, krzyki wywołują u ciebie cholernie mocny ból głowy, auta trąbią, reklamy na wieżowcach skrzeczą, a brak wolnego miejsca daje się we znaki częstymi kradzieżami. Nie znoszę mieszkać w tym wiecznie zatłoczonym mieście.
Po paru minutach walk z uderzającą mnie łokciem w bok kobietą nareszcie udaje mi się stanąć w miarę pustym miejscu przed przejściem dla pieszych. Zmęczona kładę sobie dłoń na piersi i wzdycham. Ruch na drodze jest piekielny, lecz nie muszę czekać długo, aż światło zmieni się na zielone, a wszyscy ludzie zgodnie znów ruszą do boju. Mnie z trudem jednak przychodzi ruszeniem się. Zbyt skupiona na własnych tenisówkach nie zauważam, nawet kiedy pijany mężczyzna zaczyna iść w moją stronę. Jego łapska zaskakująco szybko układają się na moich żebrach. Kloszard popycha mnie bez zastanowienia, a ja sekundę później z kompletnie zbitym z tropu wyrazem twarzy uderzam kolanami o szorstki beton. „Uważaj, jak łazisz" bąka człowiek śmierdzący alkoholem, po czym bezinteresownie wymija mnie, przechodząc przez ulice.
- ... Cham. - stwierdzam z łezkami w oczach. Zimne dreszcze przepływają przez całe moje ciało. Kompletnie zignorowana przez ludzi siadam tyłkiem na chodniku i załamana patrzę na moje obdrapane do krwi kolana. - No pięknie. - warczę do siebie. Chodnik, na którym siedzie po jakimś czasie pustoszeje, a ja sama zaczynam grzebać w przewieszonej przez ramię torebce w poszukiwaniu plastra.
Akurat wyjmuje butelkę wody, by odkazić ranę, gdy zdarza się coś, czego nawet za tysiąc lat, bym się nie spodziewała. Zdumiona unoszę głowę, kiedy pisk samochodowych gum zagłusza wszystkie inne dźwięki na ulicy.
- O MÓJ BOŻE!
- UWAŻAJ! - Te i innego typu krzyki rozchodzą się blisko mojego ucha, a zaraz potem masywny kształt zasłania mi widok na wszystko.
- C-co... - Niestety to jedyne, co udaje mi się powiedzieć przed tym, jak przerażone oczy kierowcy srebrnego wana zamykają się szczelnie. Moje zamykają się razem z jego...
- ...KYAAAAAA! - Znienacka ta sama kobieta, co jeszcze jakiś czas temu szturchała się z ofiarą, zaczyna panicznie krzyczeć. Razem z jej krzykiem dotychczas sparaliżowany czas ponownie wznawia swe obroty. Kilkoro innych ludzi wydaje z siebie głośniejsze lub cichsze krzyki. Stojąca nieopodal dziewczynka upada na ziemię, zaczynając wymiotować, a w większości mężczyźni porzucając swoje rzeczy, rzucają się w stronę auta. Zamieszanie kompletnie niszczy rutynę naszego świata. To był piękny dzień. Piękny, choć tragiczny poranek w Nowym Yorku...
Witaj, zostałaś nominowana przeze mnie do Lba, więcej szczegółów znajdziesz tutaj: http://sweetandbitterlove.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńHej;)
OdpowiedzUsuńMoje odczucia? Nie wiem o co chodzi. Jestem niekumatym człekiem i chcę więcej.
Takie pytanie: Fragment na początku to kawałek lektury, którą czytała bohaterka, czy wcześniejsze wydarzenia? Powiedz mi, jeśli możesz;)
Powiem, że mnie zaciekawiłaś. Po prologu nie mogę zbyt wiele powiedzieć, więc czekam z niecierpliwością na nexta - tej, jak i drugiej historii. Pisz dalej koniecznie!
Pozdrawiam!;)
Super blog ! Czekam na następny rozdział ^^
OdpowiedzUsuńKiedy kolejny? Wybacz mój brak kultury, ale jestem niecierpliwa
OdpowiedzUsuń