2 mar 2016

Prologue. Najlepsze podajemy na zimno. (Niflheim)

        - Kłamstwa brzmią tak słodko, gdy przechodzą przez twe usta. Są soczyste, odurzające i wilgotne, niczym dojrzały owoc zerwany prosto z zakazanego drzewa. Nie sposób się im oprzeć. Upijają, czarują, satysfakcjonują... jak to możliwe, że nawet znając ich prawdziwą naturę, nie jestem w stanie z nich zrezygnować, chociażby na krótką chwilę? Byłoby głupstwem stwierdzenie, że stałem się od nich uzależniony, a jednak pociąganie jest tak mocne, że nawet najlepsza nikotyna lub trunek nie mogłaby mu dorównać. Coś ty ze mną najlepszego zrobiła? Sprowadziłaś mnie na drogę grzechu, swoją przeklętą przez kościół urodą, od której ślina wręcz brudzi mi wargi z pożądania za każdym razem, kiedy spoglądam ci w oczy. Jak śmiesz być tak urodziwa? Nie rozumiem, dlaczego twojego piękna wszyscy nie są w stanie dostrzec, by zapewnić mnie, że jeszcze nie oszalałem. Jesteś, jak blada zjawa nawiedzająca mnie w koszmarach i choć sama wydajesz się ignorować własny blask, mnie on nawet z najcięższego snu jest w stanie wybudzić. Czasem mam dziwne wrażenie, że moje ciało zaprogramowało się na rozpoznawanie momentów, w których znajdujesz się blisko mnie. Słyszę cię, czuje twój zapach, twoje dłonie dotykają moich, a jednak oczy - jedyne, jak na złość zbuntowane - widzą tylko ciemność, lub poruszającą się poprzez zimowy wiatr firankę. Kim jesteś, chciałbym spytać, jednak wiem, że odpowiednie pytanie, to: Kim się stałaś? W jakie tarapaty znowuż się wpakowała, by zostać przeklęta przez samo niebo oraz ziemie, jako istota złowieszcza? Czy to przez to twoja woń przynosi mi na myśl świeżą krew? Kreaturo zesłana, prosto z piekieł, czemu przeklętym stać musiałem się właśnie ja? Proszę, odpowiedz mi, a może wreszcie znajdę spokój i pogodzę się z moim niechlujnym losem, twego szachowego pionka. Mimo własnej woli stać będę na zawsze przy twym boku, nie zważając ni to na śmierć, ni to na głód mój lub moich towarzyszy. Powiedz mi tylko: Dlaczego? Czy przeznaczone mi wiecznie śledzić twe kroki naprzeciw Bogu z zasłoniętymi przed prawdą oczyma? Co muszę powiedzieć, byś znowu rozchyliła twe szkarłatne usta i porozmawiała ze mną? Przyznaje się do wszystkiego, o co mnie osądzasz! Zgrzeszyłem śmiertelnie, gardziłem sobą i światem, umarłem, by żyć z tobą, albo chociaż... obok ciebie. Serenio, nie ignoruj mnie już więcej, wszystko, co zrobiłem, zrobiłem tylko dla ciebie. Byś mnie podziwiała, byś mnie pokochała i co najważniejsze wreszcie zauważyła. - mruczy mi wręcz perwersyjnie wprost do zaczerwienionego ucha, swym melodyjnym barytonem z namiastką papierosowej chrypki, po czym biorąc mnie kompletnie z zaskoczenia, owija swoje umięśnione ramiona wokół mojej tali i prawie zsuwając ze mnie balową suknie, pada głucho kolanami na zimną posadzkę królewskiego pałacu. Jego czarne, jak noc tęczówki z fiołkowym odblaskiem ilustrują uważnie moją odsłoniętą bladą skórę w miejscu, gdzie materiał krótkiej spódnicy kończy się, ukazując całkowicie gołe nogi od kolana aż po same łydki. Nie jestem w stanie niczego powiedzieć, lecz kiedy tylko jego zimny palec ląduje na moim lewym udzie, ze strachu aż podskakuje do góry niczym pchła, zaczynając lekko dygotać. Czym zasłużyłam sobie na taki los? Pytam się w myślach histerycznie, gdy z przymrużonymi powiekami przyglądam się jak, zaczyna niby, to z nudów rysować niezrozumiały znaki i kształty na mojej kończynie. Na jego idealnie wyrzeźbionym profilu czai się dziwny, mroczny cień, którego nie potrafię wyjaśnić. Wiem, że muszę uciec od niego, jak najdalej, jednak coś, czego nie widzę, ściska mocno moje kostki i nie daje mi się poruszyć.
        - P-puść mnie, proszę, nie mogę tu być. - mówię w końcu niepewnie. W odpowiedzi jego źrenice nagle robią się węższe, drżąc, jakby był bliski płaczu. Najwidoczniej zdziwiony unosi podbródek, by spojrzeć mi prosto w oczy, co niezbyt przypada mi do gustu. Wyraz jego twarzy jest tak odurzająco niewinny, że czuje się, jakby spoglądał na mnie nie dorosły mężczyzna, a zbity szczeniaczek, pragnący opieki. Moje serce mimowolnie zwiększa swe obroty do dozwolonego maksimum, przez co już nie tylko uszy, ale i również policzka zachodzą mi się szkarłatną piwonią zażenowania. Sfrustrowana marszczę zgodnie obie brwi, po czym ciężko dysząc, wykonuje malutki krok w tył. Dźwięk uderzającego o płytkę obcasa roznosi się z echem po pokoju, w którym się znajdujemy. - Puść mnie, rozkazuje ci. - dukam bardziej stanowczym tonem. - Twoje słowa nie posiadają logicznego sensu. - stwierdzam po sekundzie rozumowania. - Coś ty znowu w siebie wlał, gdy konwersowałeś z waszą wysokością? - pytam surowo. Zganiony sługa wraz z moimi kolejnymi słowami coraz bardziej przymyka opatulone wachlarzem gęstych rzęs powieki. Najprawdopodobniej rzeczywiście jest pijany, bo kiedy kładę sobie zamknięte pięści na obu biodrach, wydaje z siebie dziecinny jęk protestu i chowa twarz w mojej szerokiej sukience.
    Jak to możliwe, że niespodziewana śmierć sprowadziła moje istnienie na tak mroczne i pokręcone ścieżki? Przecież, jeszcze zaledwie kilkadziesiąt księżyców temu, byłam zwykłą, zapracowaną dziewczyną studiującą medycynę w E.T Crimson College, a teraz co? Stoję roztrzęsiona w dwuznacznej pozycji w zamku mojego przyszłego męża, razem z jego prawą ręką, która mamrocze mi wprost do ucha wyrazy splecione ze sobą jedynie pojedynczym sznurem bezsensu z erotyzmem. Gdybym tylko mogła cofnąć czas i tamtego pamiętnego dnia trzymać się z dala od zatłoczonych ulic...

    Wystarczy zaledwie jedno małe ugryzienie czekoladowego fondue z soczystą truskawką, by promienny uśmiech wielkości dojrzałego banana pojawił się na mojej pobladłej z wysiłku twarzy. Uradowana smakiem zdobytej nie dawno słodkości mruczę zadowolona i bardziej entuzjastycznie niż poprzednio przewracam pożółkłą stronę lektury obowiązkowej, którą przeczytać muszę jeszcze przed początkiem wielkanocnych świąt, ilustrując źrenicami jej lekko zamazaną zawartość.
    - Ale nuda... - mruczę do siebie, lecz posłusznie nie zaprzestaje czytania. Kawiarenka, w której aktualnie przesiaduje z godziny na godzinę coraz bardziej, zapełnia się gaworzącymi entuzjastycznie klientami. Ich rozmowy, zapach napojów oraz dań, ciche dźwięki muzyki country puszczane w radiu, dzieci grające na kafejkowym komputerze... wszystkie te elementy, choć małe i niezbyt ważne, kompletnie nie dają mi się skupić. Moje myśli co chwile przykuwa jakaś kompletnie nieinteresująca perypetia z życia nieznajomych, przez co nie mija nawet minuta, a ja ponownie unoszę wzrok znad książki, by zerknąć na kłócącą się ze swoim ukochanym, brązowowłosą dziewczynę około mojego wieku.
    - ... Wy faceci jesteście wszyscy tacy sami. Świnia! Nienawidzę cię! - wrzeszczy z krokodylimi łzami w dziecięcych oczach, po czym wysoka, barowa szklanka zapełniona świeżym sokiem z dojrzałych pomarańczy ląduje centymetr przed garbatym nosem mężczyzny, mocząc mu bez ostrzeżenia całą opaloną twarz wraz z kręconymi włosami lepkim płynem. Przejęta tą dramatyczną sceną mrużę oczy i wydaje z siebie cichy syk współczucia, gdy szatynka wybiega z ubogiego lokalu, zostawiając za sobą zbyt zdumionego, by się ruszyć starszego chłopaka. Biedna dziewczyna, myślę, odkładając książkę na bok. Na pewno musi być okropnie zraniona, szepcze głosik w mojej głowie. Dotknięta tym gestem mimowolnie sięgam do tylnej kieszeni moich czarnych jeansów, wbrew irytującej ignorancji szepczących pomiędzy sobą klientów, powoli podnoszę się z mahoniowego krzesła i podchodzę do stolika winnego.
- Wszystko w porządku? - pytam niepewnie, zaraz po tym, jak jego zaszklone tęczówki w kolorze brązu napotykają moje. Zdziwiony spogląda na mnie z niedowierzaniem, po czym wzdycha widocznie załamany i nie zważając na mokrą koszule, siada na swoim miejscu. Pociągnięta współczuciem siadam obok niego i ciepło uśmiechnięta kładę mu rękę na ramieniu.
- ... Wszystko spieprzyłem. - stwierdza cicho. Bliski łez opiera o zalany stolik łokcie i chowa twarz w szerokich dłoniach. - Jestem kompletnym debilem. - dodaje histerycznym szeptem, jakby rozmawianie z zupełnie nieznajomą osobom ani trochę nie gryzło jego rozsądku. Prawdopodobnie jest po prostu zbyt załamany, by o tym myśleć. Z coraz większym kamieniem na sercu wprawiam w ruch moje kościste palce, zaczynając pocieszająco głaskać zasłoniętą szorstką koszulą skórę blondyna. Pod wpływem mojego dotyku czuje, jak zaczyna drżeć. - Ma racje. Jestem świnią. - wręcz warczy w moją stronę. Po chwili dwie słone krople uderzają głucho o tackę, na której spoczywa wsiąkający sok croissant z czekoladą i przewrócona filiżanka z espresso.
- Na twoim miejscu bym za nią pobiegła. - proponuje powoli niewzruszona tonem jego niskiego głosu. Efekt nie jest jednak taki jaki się spodziewam, bo zaraz potem brązowooki unosi głowę i zerkając na mnie z wyrzutem opiera się o ścianę, przy której ustawiony jest stolik. Widać, że nawet się nad tym nie zastanawia, wbija we mnie tylko swój intensywny wzrok i uśmiecha się smutno.
- Tak będzie dla niej lepiej. - stwierdza niby to nonszalancko, stawiając zamaszystym ruchem nadgarstka krwisto czerwony krzyżyk na swoim związku z szatynką. Nie wiem, jakie są jego motywy i nogi aż świerzbią mnie, żeby odejść, ale kierowana empatią przytakuje delikatnie i podaje mu wyjętą poprzednio z kieszeni, materiałową chusteczkę w błękitne grochy.
- Trzymaj, przetrzyj sobie twarz, bo wyglądasz tragicznie. - wydaje żartobliwie polecenie, wpychając mu materiał w słabo zaciśniętą pięść. Zdziwiony wybałusza oczy, lecz zaraz potem uśmiecha się blado i posłusznie zaczyna ścierać sobie sok z czoła, policzków oraz garbatego nosa. Po wykonaniu tej czynności dziękuje mi już o wiele spokojniej i bez słowa zaczyna zbierać swoje wilgotne rzeczy z fotela.
     - Przepraszam. - burczy niedługo potem, sugerując bezsłownie, abym podniosła się i grzecznie usunęła z jego przejścia. Zdezorientowana błyskawicznie podnoszę się z siedziska, oddalam trochę i wciąż zmartwiona zaczynam śledzić go spojrzeniem, gdy odkłada chustkę, kładzie pieniądze na suchej części stołu i jeszcze raz posyłając mi ciepły uśmiech, wychodzi z kawiarni parę minut po swojej ukochanej. Widok jego miny męczennika dziwnie mnie rani. Smutna odchodzę od miejsca kłótni, dając kelnerce wysprzątać resztki soku z mebli, po czym również bez słowa odbieram swoją książkę i podchodzę do kasy, by zapłacić za fondue z kawą. „Zapraszamy ponownie!" Krzyczy życzliwie starsza kobieta, kiedy naburmuszona wyłaniam się z lokalu i zostawiając w środku swoją chusteczkę, kieruje się prosto na uczelnie.
     Droga na uniwersytet dłuży mi się niemiłosiernie, gdyż chodnik po którym chodzę zapełniony jest do cna śpieszącymi się gdzieś ludźmi. Wkurzona coraz bardziej marszczę brwi i zaczynam mamrotać brzydkie słowa pod zadartym nosem, gdy kolejny biznesmen na telefonie uderza mnie z łokcia i bez przeprosin przepycha się dalej pomiędzy przechodniami. Nie do wiary. Godzina dwunasta to zdecydowanie nie odpowiednia pora na chodzenie po Nowym Yorku, szczególnie kiedy musisz korzystać z głównych ulic. Nogi plątają ci się z każdym kolejnym krokiem, krzyki wywołują u ciebie cholernie mocny ból głowy, auta trąbią, reklamy na wieżowcach skrzeczą, a brak wolnego miejsca daje się we znaki częstymi kradzieżami. Nie znoszę mieszkać w tym wiecznie zatłoczonym mieście.
    Po paru minutach walk z uderzającą mnie łokciem w bok kobietą nareszcie udaje mi się stanąć w miarę pustym miejscu przed przejściem dla pieszych. Zmęczona kładę sobie dłoń na piersi i wzdycham. Ruch na drodze jest piekielny, lecz nie muszę czekać długo, aż światło zmieni się na zielone, a wszyscy ludzie zgodnie znów ruszą do boju. Mnie z trudem jednak przychodzi ruszeniem się. Zbyt skupiona na własnych tenisówkach nie zauważam, nawet kiedy pijany mężczyzna zaczyna iść w moją stronę. Jego łapska zaskakująco szybko układają się na moich żebrach. Kloszard popycha mnie bez zastanowienia, a ja sekundę później z kompletnie zbitym z tropu wyrazem twarzy uderzam kolanami o szorstki beton. „Uważaj, jak łazisz" bąka człowiek śmierdzący alkoholem, po czym bezinteresownie wymija mnie, przechodząc przez ulice.
- ... Cham. - stwierdzam z łezkami w oczach. Zimne dreszcze przepływają przez całe moje ciało. Kompletnie zignorowana przez ludzi siadam tyłkiem na chodniku i załamana patrzę na moje obdrapane do krwi kolana. - No pięknie. - warczę do siebie. Chodnik, na którym siedzie po jakimś czasie pustoszeje, a ja sama zaczynam grzebać w przewieszonej przez ramię torebce w poszukiwaniu plastra.
    Akurat wyjmuje butelkę wody, by odkazić ranę, gdy zdarza się coś, czego nawet za tysiąc lat, bym się nie spodziewała. Zdumiona unoszę głowę, kiedy pisk samochodowych gum zagłusza wszystkie inne dźwięki na ulicy.
    - O MÓJ BOŻE!
    - UWAŻAJ! - Te i innego typu krzyki rozchodzą się blisko mojego ucha, a zaraz potem masywny kształt zasłania mi widok na wszystko.
- C-co... - Niestety to jedyne, co udaje mi się powiedzieć przed tym, jak przerażone oczy kierowcy srebrnego wana zamykają się szczelnie. Moje zamykają się razem z jego...

    Bum! Po zderzeniu się ciała, siedzącej dziewczyny z autem, na ulicy jak jeszcze nigdy w życiu, po raz pierwszy zapada cisza. Wszystkie samochody stają w tym samym momencie, a dotychczas pędzący ludzie zatrzymują się zgodnie by z przerażeniem zilustrować wzrokiem wystająca spod kół rękę oraz zwiększającą się z każdą sekundą, czerwoną plamę. Wypadek. Tak bardzo częsty, a jednak równie traumatyczny wypadek samochodowy na samym środku Manhattanu...
       - ...KYAAAAAA! - Znienacka ta sama kobieta, co jeszcze jakiś czas temu szturchała się z ofiarą, zaczyna panicznie krzyczeć. Razem z jej krzykiem dotychczas sparaliżowany czas ponownie wznawia swe obroty. Kilkoro innych ludzi wydaje z siebie głośniejsze lub cichsze krzyki. Stojąca nieopodal dziewczynka upada na ziemię, zaczynając wymiotować, a w większości mężczyźni porzucając swoje rzeczy, rzucają się w stronę auta. Zamieszanie kompletnie niszczy rutynę naszego świata. To był piękny dzień. Piękny, choć tragiczny poranek w Nowym Yorku...